Choinka


Parę dni temu stwierdziliśmy, że trzeba w tym roku kupić „prawdziwą” choinkę. W zeszłym roku była wersja ekologiczna pachnąca polichlorkiem winylu. Nasze Tamagotchi rośnie i musi poczuć święta wszystkimi zmysłami. W tym roku ma być zielono i pachnieć.

Tym razem nie było problemu z wyciągnięciem z przedszkola. Z okrzykiem „hura, jedziemy do sklepu choinkowego” pojechaliśmy dokonać zakupu. Po drodze chcąc zabłysnąć wiedzą, wyjaśniłem dziecku, że choinek nie kupuje się w sklepie, tylko one rosną sobie na specjalnej działce w lesie i te choinki panowie ścinają i przywożą tu. Efekt był zupełnie nieoczekiwany. Usłyszałem pełnym łez głos „ja nie chcę, żeby panowie ścinali moją choinkę”. Potem była próba stłumienia płaczu w zarodku, koniec końców stanęło na tym, że kupimy choinkę nie zrąbaną, tylko wykopaną i do tego w doniczce. Odstawiliśmy samochód i pieszo poszliśmy na zakup choinki sadzonej.

Drogą radiową namierzyłem moją małżonkę, która po przeczesaniu całego lasu choinek odnalazła tę najpiękniejszą. W ciemnościach pośród kałuż stały w doniczkach trzy kandydatki: wzorowa (piękna, gęsta i prosta), dwugłowy mutant (jeden pieniek i dwa czubki) i krzywy badyl (jak krzywy badyl wygląda każdy wie). Na pytanie „która ci się podoba?” oczywiście dziecko wskazało na badyla, a jakżeby inaczej. Po negocjacjach udało się badyla zastąpić mutantem. Najważniejsze że też gęsta i prosta.

Panowie byli bardzo uprzejmi. Załadowali choinkę w rurę i wyciągnęli z drugiej strony opakowaną w siatkę. Miało to pomóc transporcie. Pomogło, ale i tak donica ciężka jak cholera. Chyba trzy dni w deszczu stała, bo niosąc zalałem spodnie i zrobiłem ślady aż po same drzwi domu. Mokry z łapami do kostek zaciągnąłem drzewo do mieszkania.

Komisyjnie rozcięliśmy siatkę i… o chorobcia, czar prysł – mutant zmienił się w dwugłowego badyla. Panowie przeciągając drzewko przez rurę połamali mu gałęzie i ustawili artystycznie à la krzywa wieża w Pizie. W dodatku z przerażeniem między gałęziami zobaczyliśmy wielką kupę, na szczęście okazało się, że tylko kupę błota. To jednak nic w porównaniu z zapachem, który wali w nozdrza etyliną 95. Kupując zupełnie zignorowaliśmy fakt, że obok stał agregat prądotwórczy i tworzył ten prąd z benzyny, od kilku dni skutecznie aromatyzując wszystko w okolicy. Niestety ręce nadal mam do kostek, więc badyla odnosić nie będę. Najwyżej powiesimy kibelkowy odsmradzacz w kształcie… choineczki.

Po długiej akcji, będącej połączeniem reanimacji z salonem piękności, mamy piękną choinkę. Zapach jest. Albo pomogło wietrzenie, albo się przyzwyczailiśmy. Mam nadzieję, że to pierwsze. Dziecko szczęśliwe trzeba teraz położyć spać, a potem do roboty, sprzątać resztki błota z przedpokoju i pakować prezenty.

  1. #1 przez Siostra Autora dnia 26 grudnia 2008 - 22:18

    Intrygujące opowiadanie. Jutro przyjdę powąchać 🙂

Komentarze nie są dozwolone.