XX Bieg Niepodległości – start


No i stało się. 11 listopada 2008 całą rodziną stawiliśmy się na bieg. Do wyznaczonego autobusu oddałem worek z ubraniem i udaliśmy się na stanowiska. Jak to zwykle bywa w rodzinach, do robót fizycznych została oddelegowana męska część. Tak więc dziewczyny wzięły na siebie rolę zagrzewających tłumów, a ja stoję sobie w tłumie biegaczy kilkadziesiąt metrów od startu i czekam na upragniony wysiłek ku chwale ojczyzny.

Dwadzieścia minut do startu. Wyskoczyły na scenę dziewczyny z klubu „fitness and cośtam” i zaczęła się rozgrzewka. Jedni ćwiczyli inni nie, tłoczno było trochę więc i trudno było robić te wymachy nogami, a przejeżdżające samochody, pewnie jakichś ważnych osobistości tudzież policji skutecznie dezorganizowały zabawę. Tak czy siak rozgrzać się trzeba było, bo potem mógłby być płacz. Po rozgrzewce, poinformowano nas, żeby w zależności na jaki wynik się biegnie, odsunąć się trochę aby nie być mijanym. Jako przykładny obywatel tego dnia posłuchałem się i wycofałem nieco, nie chcąc być zawalidrogą.

Dziesięć minut do startu. Z powodów, już nie pamiętam jakich, start przesunięto na 12:10. Nie jest źle, dobrze że nie odwołano. Zaczęły się wypowiedzi organizatorów, polityków a właściwie jednego chyba (Olejniczak startował), sportowców. Supron mi zaimponował – 40 minut miał rok temu, a ja sie tu przymierzam raptem do 55ciu. No cóż, wszystko w swoim czasie. Wbrew pozorom ciekawe i motywujące to było.

12:10 pani Irena Szewińska (ależ ta kobieta się trzyma) która od dłuższej chwili niebezpiecznie wymachiwała pistoletem, w końcu oddała strzał. Dziadek Piłsudski i wózkarze poooszliii… a my stoimy, my sie nie boimy. Po chwili padł drugi strzał. Trzeba było się posłuchać Karola. Ci przede mną wcale szybciej nie biegną, no ale mnie też mijają. Parę metrów dalej rodzinka szalała z radości, miłe to było 🙂 Teraz już tylko ważne, żeby dobiec.

Nowy świat przeleciał raz-dwa. Wesoło było, brawa, aparaty, przebierańcy w stylu biegnącego husarza itd. Za rondem de Gaulle’a pierwsza niespodzianka. Ktoś zapomniał usunąć barierki ze środka ulicy. Ktoś inny wpadł na nią niestety. Oczywiście słów uznania nie szczędzono. Szybko leci czas. Plac trzech krzyży – jeszcze 9km. Plac na rozdrożu i kolejny kilometr. Widać już pierwszych, którzy odpadają. Nadal ludziki mieszają się ostro.

Mijam właśnie jakiegoś gościa z wózkiem dziecięcym. Dzieciak w gondoli śpi, a tatuś zasuwa. Parę metrów dalej inny z nieco starszym dzieckiem już w spacerówce. Wózek zwykły, nie biegowy, nawet mniejsze koła ma niż nasz. Myślę sobie – szkoda, może trzeba było wziąć nasz i razem z moim Tamagotchi biec? Ale po chwili – nie ma co się zastanawiać teraz, biegnę.

Trzeci kilometr – ul. Belwederska. Jest z górki. Wydawałoby się, że fajnie, dłuższy krok i samo się biegnie. Na początku. Po chwili mocne uderzenia w stawy przestają być miłe. Jeszcze parę metrów i od Gagarina już jest płasko.

Sobieskiego. Cztery kilometry za mną. Właśnie pasem zieleni kuleje jeden biegacz. Zaraz przypomniał mi się tekst „jakie to szczęście, że to na niego spadło, a nie na mnie”. A tak swoją drogą to żal faceta, może to nic poważnego. Za chwilę doganiam jakiegoś dziadka. Taki drobniutki człowieczek około osiemdziesiątki, a przebiera nogami dwa razy szybciej ode mnie. Co za gość, wielki szacunek mam dla takich ludzi. Później jeszcze parę razy się mijaliśmy, a może to inny był?

Piąty kilometr – punkt pomiarowy. 25 minut u mnie na zegarku. Obudziły się ambicje. A może by tak zaatakować 50 minut? Trochę za krótko biegam, ale co tam. Przyspieszam. Za chwilę zwalniam, jakaś erka przejeżdża. Znowu przyspieszam, jak mi się zdaje i staram się trzymać tempo. Niedługo potem widzę kolejne nieszczęście. A to pech! Kogoś dopadła potrzeba fizjologiczna i leci za drzewa. A wystarczyło postać w kolejce na siusiu przed biegiem. Oj, nie będzie miał dobrego czasu, nie będzie…

Ależ czas sie dłuży. Jakoś nie widać tych plansz z informacją ile kilometrów do końca. Słońce świeci, ciepło, chyba z 16 stopni. Po co ja bluzę zakładałem? Ależ ten wiatr dmucha. Czyżby kryzys? Nie, jest plansza. Jeszcze 3 km, to tyle co z przedszkola do domu, he he, dam rade. Po chwili jeszcze 2 km, to tyle ile od kina do domu. Trzeba zacząć wyprzedzać.

Chorobcia, trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. U wlotu Alei Wilanowskiej postanowili wydzielić już tylko jeden pas, a nie całą drogę. Robi się tłok, a do tego stojące obok w korku samochody smrodzą spalinami. Normalnie nie czuć tak tego, ale teraz, jakby mnie ktoś chciał zagazować, ale smród. Po głowie mordercze myśli przechodzą, ale po chwili: no dobra, przecież nic nie poradzę, smrodu nie ma, nie ma, czyste powietrze, wyprzedzaj.

Ostatni kilometr. Koniec oszczędzania się. Kilometr to tyle ile z lotniska. Hmm… a może do lotniska i z powrotem? Choroba, zapomniałem, szlag trafił wizualizację. Kończy się Al. Wilanowska. Gdzie ta meta? Ech i dalej biegną tam jeszcze sporo dalej.

Skręcam w prawo. Dwieście metrów i… ostry zakręt o 180 stopni. To sobie wymyślili. Nie można było startu odsunąć? Szybko, bo się nie wyrobię. 50 metrów i 90 stopni w prawo. Ostatnia prosta. Nie ma już co oszczędzać się. Sprint, o ile można to nazwać sprintem po 10 km. Ktoś z prawej krzyczy „cześć”. Może rodzina, może ktoś znajomy, może nie do mnie? Nie ważne, zaraz meta. Przebiegam, mijam kable z pomiarem. Koniec. Serce wali, ale nogi idą do przodu. Gęba sama się cieczy. Udało się 🙂 Ciekawe jaki czas?

Fotograf, pamiątkowy medal, dyplom, ulotki, napój energetyczny, grochówka. Po chwili sms „… 50.18”. Myślałem, że to organizator, ale nie… tel. +44 … o rany, to Smuggi. W Londynie śledził wyniki. Ucieszył mnie chłopak tym strasznie. Niestety wynik nieco zmartwił. 18 sekund mniej i byłoby rewelacyjnie. Kurczę, czego ja chcę? Przecież celowałem w 55 a mam 50. Dobrze jest, będzie co poprawiać za rok. Tylko ciekawe czemu u mnie było na zegarku 50.06 a przecież włączyłem stoper chwilę po wystrzale. Nie ważne. Kończąc zupę z satysfakcją patrzę , jak dziki tłum z czasem powyżej 60min nadal czeka na swoją porcję. Choćby dla krótszej kolejki warto szybciej biec.

Za chwilę telefon od dziewczyn, że stoją w korku. He he, widać pieszo szybciej jest. Udaję się zatem po odbiór ciuchów. Trzeba było się nie obżerać, bo teraz kolejka. Po paru minutach jesteśmy razem z rodzinką. Kilka pamiątkowych zdjęć i do samochodu, na obiad. Ech te 18 sekund…

Wpadliśmy do rodziców. Gratulacje, obiadek, relacja i… sms od organizatora: „XX Bieg Niepodleglosci 2008: msc open 1202 czas:00:50:18 czas netto00:49:35. Hura 😀 udało się! Jest lepiej niż się spodziewałem, jest super i co najważniejsze – w pełni zadowolony.

Wielkie dzięki dla wszystkich za kibicowanie i dobre słowa. Szczególne dla żony, która sponsorowała strój na treningi i swoim uśmiechem dopingowała do pracy. Dla córki za to, że jest i tym przyczyniła się do wielu zmian w moim życiu, (a i sama pięknie ćwiczy). No i dla Smuggiego za to, że namówił mnie na bieganie i pokazał, że da się przebiec 10km.

p.s. Na stronie organizatora jest wiele informacji dodatkowych. Tu podaję linki do zdjęć i wyników.

  1. #1 przez Siostra Autora dnia 17 listopada 2008 - 14:17

    Kolejny raz wielkie gratulacje przesylam!

    Jako kibic stojacy z boku obejrzalam wszystkich zawodnikow przebiegajacych obok. Byl starszy Pan wygladajacy na rownolatka Marszalka Pilsudskiego i tez truchtal za calym peletonem zawodnikow – duzo braw dostal. Byla grupa dzieci wraz z zakonnica i wszyscy jechali na rowerach – to tez dobry sposob by uczestniczyc w tak pieknej imprezie. No i jakbym mogla zapomniec: maly jamniczek tez probowal swych sil, co bardzo podobalo sie najmlodszym kibicom ¨Ciocia patrz – piesek tez biegnie!¨.

    Braciszku, teraz ty mi dopinguj! Buty juz kupilam i mozliwe ze za rok razem pobiegniemy 🙂

    p.s. Nawet nie wiedzialam ze tak fajnie umiesz pisac. Pigmeja padlaby z wrazenia 🙂

Komentarze nie są dozwolone.